„Mama idealna – to nie ja!”

„Mama idealna – to nie ja!” Tak postrzega siebie większość kobiet.

I nie myje podłogi codziennie, nie spędza kilkudziesięciu minut na przygotowywaniu urozmaiconej kolacji, stosuje mąkę pszenną a nie z pełnego przemiału, zdarza się, że przygotowuje zupę warzywną z mrożonki. Coraz częściej można mieć wrażenie, że czas przepływa między palcami, a w głowie plątają się myśli, czy aby na pewno dobrze żywię swoje dzieci i serwuję im właściwe (zdrowe) posiłki?

Rodzice, bo gotują nie tylko mamy, ale także ojcowie, dokładają wszelkich starań, by przygotowywać domowe posiłki jak najczęściej. By w tygodniu zdarzył się najwyżej jeden czy dwa wieczory, kiedy sięgamy po ekspresowe dania, gotowe w kilkanaście minut, np. pizze. Gwoździe do trumny wbijają inni rodzice, którzy prowadzą kulinarne blogi, albo zwyczajnie lubią gotować i zdjęcia swoich potraw zamieszczają na Pinterest. Przy każdym kolejnym przepisie czy zdjęciu narastają w nas uczucia, niekoniecznie pożądane (złość, zazdrość, poczucie niższości).

W chwili zadumy myślimy o swoich mamach, które często pracowały więcej niż 40 godzin w tygodniu, spały po pięć godzin na dobę, ale zawsze miały czas, by przygotować rodzinie domowy posiłek. I pojawia się poczucie winy, ponieważ zdajemy sobie sprawę, jak niesamowitymi, pracowitymi i oddanymi kobietami i mamami były (i w większości przypadków – nadal są) nasze mamy.  

Trochę historii…

Kilkadziesiąt lat temu, nasze mamy nie miały dostępu do wygód, które my mamy na wyciągnięcie ręki. Nie było gotowych obiadów, fast foodów czy nawet paczkowanych makaronów, które pozwalają przygotować posiłek w kilkanaście minut. Czekoladki i papierosy były przywilejem, a pomarańcze i cukierki dostawało się tylko w Boże Narodzenie. Nasze mamy pracowały zawodowo, często ciężko, fizycznie, czasem na zmiany. Zajmowały się domem i dziećmi, i przenigdy się nie skarżyły. Serwowały dzieciom rozmaite potrawy, często wymagające wiele pracy i czasu. Pierogi, gołąbki, pieczone mięso, pyzy, knedle i ruskie, obowiązkowo zupa, rzadziej deser, ale jeśli już to domowej roboty budyń,kisiel lub drożdżówka. Mamy nie mroziły posiłków, nie korzystały z gotowych rozwiązań (np. kiedy planowały ugotować zupę szczawiową, nie kupowały przecieru, tylko zbierały szczaw na łące, a zupę pomidorową przygotowywały z prawdziwych pomidorów, a nie z koncentratu). Nie chodziliśmy po szkole do McDonalda, a pączki (albo faworki) jedliśmy raz w roku – w Tłusty Czwartek. Wszystkie posiłki były domowej roboty i serwowane zawsze na stole w kuchni. Kwestia pieniędzy – nie chodzi o to, że ich brakowało. Raczej o to, że produkty nie były łatwo dostępne. W rezultacie kobiety gotowały potrawy „z niczego”, bo nie miały innego wyjścia.

Kiedy dziś przypomnimy sobie codzienne menu, pomyślimy, że brzmi ono jak świąteczny obiad. I dopiero w momencie, kiedy sami jesteśmy rodzicami, doceniamy trud i ogrom pracy naszych mam, widzimy ich rolę w zupełnie innym świetle. I może mamy nie miały umiejętności kulinarnych na miarę słynnych na świecie prowadzących programy kulinarne w TV, ale zawsze towarzyszyło im poczucie, że rodzina będzie syta. Szkoda, że dopiero po 30 latach to dostrzegamy. Szkoda, że docenienie trudu mamy zajęło nam kilka dekad.