Po prostu Indie..

Zachwycające feerią kolorów, hałaśliwe, brudne, uduchowione, bogate i niewyobrażalnie biedne. Indie. Nikogo nie pozostawiają obojętnym. Można je pokochać lub znienawidzić. Dla tych, którzy potrafią otrząsnąć się z kulturowego szoku i zaakceptować  ich skrajnie odmienną  rzeczywistość, stają się niezwykłym doświadczeniem.

Pragnąc podzielić wrażeniami z odbytej niegdyś podróży do Indii, zastanawiałam się jak za pomocą słów oddać  klimat tego niezwykłego kraju. Zdecydowałam, że najlepiej będzie jeśli na chwilę przeniesiemy się do serca i duszy tego wyjątkowego miejsca na Ziemi,  „wiecznego miasta” Varanasi.   Kwintesencji odmienności kulturowej, jaką proponują nam Indie.

Fot. Łukasz Cyganek

Varanasi położone jest w zachodniej części rzeki Ganges w stanie Uttar Pradesh.  Miasto jest uważane za święte dla wyznawców hinduizmu, buddyzmu oraz dżinizmu. Jest również jednym z najstarszych miast na świecie.  Dokładnie nie wiadomo, kiedy powstała pierwsza osada w tym miejscu. Przyjmuje się, że było to około 3000 lat temu. Dzisiejsza nazwa pochodzi ze starożytnej nazwy miasta leżącego pomiędzy rzekami Varuna i Assi, które wyznaczają granice miasta.

Na świecie znane jest również jako Benares.

Do Varanasi przybywam o świcie po całonocnej podróży indyjską koleją, która z pewnością stanowi ciekawy, pełen abstrakcji materiał na temat innej relacji.   Przedzierając się wąskimi uliczkami przez wielobarwny hałaśliwy tłum, wśród pędzących riksz, skuterów, tuk tuków oraz świętych krów, podążam w stronę rzeki.

Mijam skaczące po okolicznych dachach,  stada małp.  Sięgam wzrokiem dalej. Nagle zmęczenie, mija w jednej sekundzie. Przede mną rozciąga się szeroki i majestatyczny Ganges. Spowity dziwną mgłą, której pochodzenie wywoła za chwilę nie mały szok. Wraz z współuczestnikami  wyprawy, zafascynowani atmosferą miejsca, postanawiamy się przyjrzeć świętej rzece z bliska. Prowadzą nas do niej kamienne schody, zwane powszechnie Ghatami. Każdy z nich, posiada odrębną nazwę i przeznaczenie.

Przepływający przez Varanasi Ganges to dla Hindusów święta rzeka.

Przybywają tu z najodleglejszych zakątków Indii aby dokonać rytualnej, oczyszczającej ciało i ducha kąpieli. Chociaż słowo „oczyszczająca” jest ostatnim jakim opisałabym rzekę.

Fot. Łukasz Cyganek

Rozlegają się modlitwy, po czym wierni dalej szepcząc święte teksty, wolno zanurzają się do pasa w wodzie. Następnie kilkakrotnie moczą głowę. Po obowiązkowych modłach następuje dokładne szorowanie całego ciała. Wody Gangesu zapewniają bowiem wyznawcom hinduizmu głębokie mistyczne doznania a święta rzeka zmywa brud ciała i ducha. Zanurzenie się w niej, jest tym samym co ponowne czyste i wolne od grzechu narodziny.

Fot. Łukasz Cyganek

Schodząc w dół w kierunku rzeki, wydaje się jakby trochę ciszej.

Zaledwie kilka metrów od ulicy wszystko się zmienia. Wszystkie dźwięki ulicy zostają za na schodach pełnych żebraków, stert śmieci  i miejscowych naciągaczy. Zmierzamy w kierunku Manikarniki, Ghatu na którym Hindusi dokonują pożegnania swoich bliskich. Bowiem  kremacja oraz wrzucenie prochów do „świętej rzeki” jest dla Hindusów  priorytetowym celem podroży do Varanasi. Przez 24 godziny na dobę, na stanowiskach kremacyjnych płonie ogień, a w niebo strzela słup dymu. Wokół roznosi się mdły zapach palonych ciał.

Zanim jednak do tego dojdzie, rodzina zmarłego musi przygotować się do ceremonii.

Jeszcze przed pogrzebem, krewni poszczą i oddają się medytacji. Kobiety zajmują się myciem zwłok w rzece. Następnie nacierając je wonnymi olejami ubierają w ozdobne lungi – szeroki pas biodrowy. Następnie owija się je w specjalne płótna. Kolory całunów mają istotne znaczenie. Kolor biały przeznaczony jest dla dorosłych mężczyzn, czerwony dla młodzieńców, a złoty dla kobiet. W tym czasie inni przynoszą już drewno na stos.

Fot. Łukasz Cyganek

W samej ceremonii kremacji udział wezmą tylko mężczyźni.

Według tradycji jedynie oni są w stanie zachować spokój, a zatem podejść z godnością do ostatniej drogi bliskiego. Kobiety obejrzą uroczystość z odległości kilkuset metrów, czasem z łodzi zacumowanej na Gangesie. Spaleniu zwłok przewodniczy mężczyzna z najbliższej rodziny. Gdy umiera ojciec, najważniejszym z żałobników jest jego najstarszy syn, a gdy matka – młodszy. Kiedy śmierć dotyka czyjąś żonę, staje przy niej mąż. To on, gdy przyjdzie pora, z ogoloną głową i ubrany na biało (w Indiach to kolor żałoby), podpali stos. Wcześniej jednak, odmawia ostatnią modlitwę za zmarłego po czym wraca i okrąża stos 5 razy. To  nawiązanie do symboliki żywiołów i zarazem boskich elementów: ognia, wody, powietrza, ziemi i duszy.

Przed spaleniem, zmarły zanurzony zostaje w wodach Gangesu. 

Każdy uczestnik ceremonii, bierze z Gangesu garść wody i polewa nią twarz zmarłego. Dokonuje się również ważenia zwłok w celu określenia ilości potrzebnego drewna oraz, co się z tym wiąże, kosztu ceremonii. Do skremowania zwłok jednego człowieka potrzeba 250–300 kg drewna. Jego gatunek zależy od kasty i zamożności zmarłego. Najtańszy jest mangowiec. Nieco droższe jest drewno eukaliptusa, najwyżej zaś ceni się drzewo sandałowe. Mężczyzn kładzie się twarzą do góry, a podpala od głowy. Kobiety leżą natomiast twarzą do ziemi, a podpala się ich stopy. Dalszym etapem ceremonii, zajmują się tzw. „nietykalni”. To przedstawiciele najniższych kast społecznych w Indiach. Sam proces kremacji trwa 3-5 godzin. Jeśli czaszka zmarłego pęka pod wpływem gorąca, oznacza to, że jego dusza jest już uwolniona. Jeśli nie, przewodniczący ceremonii łamie ją bambusowym kijem lub prętem.

Prochy wyrzucane są do Gangesu.

Jednak wody świętej rzeki, niosą nie tylko prochy lecz również całe, niespalone ciała. Zgodnie ze zwyczajem, bez spopielenia do rzeki wrzucane są zwłoki dzieci do 5 roku życia, kobiet w ciąży, samobójców, chorych na ospę trędowatych, braminów oraz ukąszonych przez węża.  Podchodzimy bliżej. Po drodze mija nas grupa ludzi, niosąca ciało do spalenia na bambusowych noszach. Wszędzie porozstawiane stosy z drewna, tam jeszcze nie do końca zwęglone zwłoki człowieka. Tuż obok ciało spowite w całun, czeka na swoja kolej. Nieco wyżej, rodzina zmarłego spogląda jak płomienie otulają kogoś bliskiego. Będąc w Varanasi, ma się nieodparte wrażenie, że życie kroczy w parze ze śmiercią. Ludzie rodzą się i umierają na ulicy. Nikogo nie szokuje widok leżących na ziemi zwłok. Jest to po prostu kolejny element tutejszej codzienności. Na nas, osobach z odmiennych kręgów kulturowych, Manikarnika robi szokujące wrażenie. Postanawiamy więc odpocząć.

Chcąc przyjrzeć się rzece z innej perspektywy, kolejnego dnia o świcie, wynajmujemy łódź .

Po prostu Indie..
Fot. Łukasz Cyganek

Przekonujemy się, że Ghaty służą również do bardziej prozaicznych czynności dnia codziennego: porannej toalety, prania, handlu i wielu innych. Późnym popołudniem, przeciskając się przez wąskie zaułki i zatłoczone uliczki, obserwujemy jak toczy się życie miasta, charakterystyczne również dla całych Indii.

Sprzedawcy ze szczerym uśmiechem zachęcają do odwiedzin swoich sklepów, wykorzystując każdy z możliwych i często niekonwencjonalnych chwytów marketingowych. Odpowiadając na pytanie wydawałoby się przechodnia, najpewniej po chwili ląduje się w sklepie lub ulicznym straganie z jedzeniem. Półgodzinne targowanie należy do dobrego tonu i zapewnia satysfakcję obydwu stronom. Targować należy się o wszystko. Dokonując poważniejszych zakupów wskazane jest zrobienie rekonesansu cen  u różnych sprzedawców i wybrać najkorzystniejszą opcję.

Fot. Łukasz Cyganek

Nieodłączny element ulicy stanowią żebracy.

Żebrzące dzieci, kobiety, starcy, kalecy i trędowaci. Ten obraz szokuje tych którzy odwiedzają Indie po raz pierwszy. Dopiero bliższe zapoznanie się z tym krajem i jego kulturą uświadamia nam, że dla wielu to niekoniecznie przymus, ale sposób na życie przekazywany z pokolenia na pokolenie. Dając pieniądze jednej osobie możemy być pewni, że zaraz pojawi się dziesięć innych wyciągniętych błagalnie rąk. Trzeba się na ten obraz po prostu uodpornić. Mijam liczne uliczne stragany i bary dalekie od jakichkolwiek europejskich norm i standardów.

Za kilka rupii można w nich do syta delektować się lokalnymi specjałami.

Warunki, w jakich są sporządzane początkowo sprawiają, że decyduję się sięgnąć po resztki rodzimych kabanosów zalegających dno plecaka. Jednak apetyczny zapach potraw drażniący nozdrza sprawia, że podejmuję wewnętrzną walkę. Po chwili decyduję się zamoczyć kawałek gorącego jeszcze puri (rodzaj przaśnego chleba, spotykanego przede wszystkim w północnych Indiach) w gorącej i aromatycznej potrawie. Aromat orientalnych przypraw oraz pikantny smak sprawiają, że w sekundzie zapominam o nieestetycznej  blaszanej misce i dalekim od pedanterii sprzedawcy. Kilka kroków dalej, zachęcają stragany pełne pachnących egzotycznych przypraw, liczne herbaciarnie, ciastkarnie i kramiki z jeszcze tańszymi cudami sztuki kulinarnej. Spotykane na każdym kroku manufaktury jedwabiu przyciągają jaskrawą ferią kolorów kobiecych sari oraz zwiewnych szali, którym nie jest się w stanie oprzeć absolutnie żadna europejka. Obok przedstawiciele lokalnej społeczności, w pocie czoła pracują w warsztatach rzemieślniczych z „minionych stuleci”.

W labiryncie wąskich uliczek można się również ostrzyc, skorzystać z porad „wróżbity”, poddać się masażowi a także kupić paan. Innymi słowy,  ziarenko orzecha arachidowego zawinięte w liść betelu, wysmarowanego wcześniej specjalną pastą, na którą składa się mieszanka przypraw. To jedna  z najpopularniejszych używek w tym kraju. Liście betelu używane są jak substancja tłumiąca głód, odkażająca oraz zmniejszają dolegliwości trawienne. Ubocznym skutkiem jego zażywania jest jednak barwienie śliny na czerwono oraz permanentne spluwanie lokalnych przechodniów, gdzie tylko się da..

Varanasi dzieli się na pewne skontrastowane ze sobą przestrzenie.

W ciągu pół minuty, ze spokojnego miejsca przenieść się można w sam środek ulicznego  rozgrzanego tygla. Każdy krok, każdy ruch musi być wtedy pod kontrolą. Uliczna rzeka pełna Hindusów, riksz i innych pojazdów przemyka wartkim strumieniem. Trzeba w tym całym galimatiasie znaleźć małą wyrwę, wskoczyć w nią i konsekwentnie płynąć do przodu. W osłupienie przyprawiają kolejne niezidentyfikowane zjawiska w postaci świadczącego usługi dla przechodniów czyściciela uszu, rozłożonych na kawałku szmaty instrumentów medycznych ulicznego dentysty oraz notariusza przyjmującego klientów na chodniku w pozycji kwiatu lotosu.

W całym mieście życie toczy się na ulicy.

Nikt nie zamyka drzwi i okien domostw, nikt nie strzeże swojej prywatności za wszelką cenę. Przechodzień witany jest z uśmiechem na twarzy, mogąc bez skrępowania oglądać wnętrza domów i słuchać tętniącego w nich gwaru.

Z chwilą gdy słońce zaczyna zachodzić i brzeg rzeki spowity zostaje jego ciepłymi promieniami, kolory miasta stają się jeszcze bardziej intensywne. Zaczynam dostrzegać piękno tego miejsca. Docieram do centralnego i chyba najważniejszego w mieście, Dasashvamedha Ghat. Zapada zmierzch. Na Ghacie oraz przybrzeżnych łodziach gromadzi się barwny tłum.

Fot. Łukasz Cyganek
Rozpoczyna się Pudża..

Hinduistyczny obrzęd  religijny  podczas którego, wierni oddają hołd bogu Shivie. Na scenie kilku młodych braminów, odzianych w jaskrawe pomarańczowe szaty wymachuje potężnymi świecznikami i naczyniami z kadzidłem. Towarzyszy temu rytmiczna, monotonna muzyka, grana na bębnie damaru oraz czymś w rodzaju akordeonu. Na rzece pojawia się cała armada skleconych z liści łódeczek – lampionów.

Fot. Łukasz Cyganek

Niezliczony tłum przelewa się arteriami miasta aż do późnej nocy, po czym pozostają jedynie ci, których los związał z ulicą. Szeroka aleja prowadząca do Dasahwamedh Ghat zamienia się w wielką sypialnię. Bezdomni mieszkańcy Varanasi szukają schronienia w bramie, pod ścianami budynków lub wprost na asfalcie. Obok drzemią wszechobecne święte krowy. Tutaj życie spotyka się ze śmiercią a gwar uliczny przechodzi w ciszę.

Miejsce zniewalające, choć z pewnością nie dla każdego.

Stanowi bardzo trudny test dla naszej umiejętności zaakceptowania innego rodzaju mentalności i wrażliwości. Nie sposób powiedzieć, co stanowi o jego magii. Dlatego słowa są jedynie niezdarną próbą opisania tego, co wymyka się zrozumieniu. Fenomen tego miejsca polega na tym, że zmienia się nie na przestrzeni miesiąca czy nawet tygodnia ale każdego dnia. Jest jak wir który wciąga powoli, jego moc jest niemal namacalna a różnorodność jaką oferuje przyprawia o zawrót głowy.

Jednak z pewnością nie zrozumiemy niczego jeśli będziemy przykładać do tego miejsca nasze europejskie standardy. Doświadczymy wtedy jedynie brudu, smrodu, hałasu i nędzy.

Indiom trzeba się poddać całkowicie.

Tylko otwarty umysł oraz nieklasyfikująca  i nieporównująca postawa może spowodować, że nas oczarują. To dawanie się ponieść Indiom sprawi, że nie tylko poczujemy się jak w alternatywnym świecie. Dzięki temu, na zawsze zyskamy nie tylko zdolność akceptacji wszelkiego rodzaju odmienności. Posiądziemy również umiejętność radzenia sobie w sytuacjach ekstremalnych, zdrowy dystans do wielu spraw oraz rozległy horyzont postrzegania otaczającej nas rzeczywistości. Gorąco zachęcam do odwiedzenia tego niezwykle interesującego i pełnego kontrastów kraju. Jednak żeby doświadczyć tych wszystkich niecodziennych wrażeń, polecam zdecydowanie indywidualną formę podróżowania.  Tylko w taki sposób pojąć można różnicę pomiędzy prawdziwym podróżnikiem  a  zwykłym turystą,  dla którego  celem podróży jest  standard hotelu. W czasach internetu i mediów społecznościowych, przygotowanie się do samodzielnej wyprawy, nie stanowi żadnego problemu. Wystarczą tylko pasja i chęci. Pamiętajmy, że oprócz życiowych przyziemnych priorytetów, często niestety również środków finansowych, jedyne co nas ogranicza, to własna wyobraźnia.