Kierunek Laos
Wyobraźcie sobie małe postkolonialne miasteczka, malownicze małe domki z kolorowymi okiennicami i wąskie uliczki oraz klimatyczne kawiarenki otoczone tropikalną roślinnością. Teraz dodajcie do tego świecące złotem i czerwienią buddyjskie świątynie oraz spacerujących mnichów w pomarańczowych szatach. To Laos, jedno z najpiękniejszych miejsc w Azji południowo-wschodniej.
Drugi tydzień naszej wyprawy.
Po zaliczeniu niezaprzeczalnych uroków i zabytków północnej części Tajlandii, decydujemy się na kierunek Laos. Po trudach podróży, docieramy do do granicy tajsko -laotańskiej. Jak przystało na prawdziwych obieżyświatów, wybraliśmy mało uczęszczane przejście graniczne (a właściwie przepływ graniczny), w laotańskiej miejscowości Huay Xai. Z uwagi na wysoki stan wody w Mekongu, z tajskiego miasteczka Chiang Khong przedostać się można było przez rzekę jedynie maleńkimi, płaskodennymi łódkami motorowymi. Na laotańskim brzegu, po wypełnieniu niezbędnych formularzy wjazdowych w maleńkim punkcie odpraw, rozpoczynamy poszukiwania środka transportu, do najbardziej niezwykłego miejsca w Laosie, Luang Prabang.
Mając do wyboru, kręta górską drogę, albo łódź, my wybraliśmy tę drugą opcję.
Ponieważ Azja nie wybiła nam jeszcze z głowy europejskiego pośpiechu, zamiast długodystansowej starej łajby, jako środek transportu wybieramy tzw. speedboat. Decydując się na to rozwiązanie, wskazane jest, aby odnaleźć w sobie jak najwięcej pierwiastków estety i obieżyświata. Bowiem tylko niezaprzeczalny urok Mekongu, pozwala przezwyciężyć wszechogarniające uczucie bolesnego odrętwienia, spowodowanego wielogodzinnym, siedzeniem w kucki w zatłoczonej łodzi. Do dyspozycji pozostaje jedynie powierzchnia porównywalna z koszem małego dziecięcego wózka, ograniczona stertą plecaków i zapasowych butli z gazem.
Jednak podróż Mekongiem na tym odcinku, uznać należy za jedną z największych atrakcji Laosu. Niezwykle wartka tu rzeka, meandruje pomiędzy porośniętymi dziewiczą dżunglą, kipiącymi tropikalną zielenią górami i piaszczystymi białymi jak mąka nabrzeżami. To niezwykłe połączenie, łącznie stanowi przepiękny, zapierający dech w piersiach krajobraz, który rekompensuje wszystko.
Luang Prabang przywitało nas chłodnym wieczorem, rozświetlony kolorowymi światłami licznych restauracji i pubów.
Wszędzie sporo turystów backpackersów. Nic w tym dziwnego, bo Luang Prabang znajduje się na liście światowego dziedzictwa kultury UNESCO.
Na szczęście brak tu niszczących atmosferę tego miejsca, licznych zorganizowanych wycieczek. Główna ulica zamienia się w „night market”, czyli nocny targ. Sprzedaje się tu wszystko od odzieży i wszelakich wyrobów z tkaniny po nietuzinkowe srebro, z którego słynie Laos. Najciekawsze okazują się jednak, uliczne stragany z jedzeniem. Grillowane ryby, różnego rodzaju mięsa serwowane w rozmaitych sosach, duszone warzywa oraz pierożki. Wszystko pachnie tak aromatycznie, że zaczynamy być naprawdę głodni. Atrakcją okazują się zwykłe pszenne bagietki serwowane na ciepło, które można tu kupić wszędzie. Dla podróżnika, który od dłuższego czasu nie jadł zwykłego chleba taka zwykła bagietka, może się okazać delicją.
Jeśli jednak ktoś woli spróbować czegoś bardziej lokalnego to gorąco polecam tak zwane lao barbecue czyli laotański grill.
Siada się przy stole z otworem w środku, który jest zarazem ceramicznym paleniskiem. Obsługa układa rozżarzone węgle. Na palenisku stawia się coś w rodzaju okrągłego naczynia, przypominającego odwrócony durszlak. Od zewnętrznej strony, wyposażony jest w rynnę do wlewania bulionu. W komplecie serwowane są różne rodzaje mięsa oraz warzywa, ostre papryczki, plastry suszonego bakłażana oraz makaron ryżowy. Do tego oczywiście serwuje się pastę chili, sos rybny i inne przyprawy. W rynnę wlewa się bulion, w którym można gotować warzywa i makaron. Mięso smaży się na górnej części do grillowania. Wszystko razem łączy się w niewielkiej miseczce w doskonałą godną polecenia potrawę.
Za dnia postanawiamy bliżej przyjrzeć się otoczonemu zielonymi wzgórzami miastu.
Od rana włóczymy się po małych uliczkach podziwiając kamienice i wille pochodzące z czasów francuskiego kolonializmu, a wierzcie mi jest co podziwiać. Małe kolorowe budynki, niektóre nadgryzione przez ząb czasu, niektóre zupełnie odremontowane, tworzą niepowtarzalną atmosferę miasteczka. Dodatkowo uroku dodają im piękna tropikalna roślinność. W większości kamienic w samym centrum miasta urządzone są małe pensjonaty, restauracje, kawiarnie lub sklepiki z pamiątkami. Wielu turystów podąża przez miasto szlakiem wyznaczonym przez przewodnik turystyczny. Lecz znacznie lepiej chyba jest zagubić się w tym labiryncie wąskich uliczek i ukradkiem obserwować życie jego mieszkańców.
Rozdział na pracę i życie prywatne tutaj po prostu nie istnieje.
Najnaturalniej w świecie Laotańczycy otwierają biura, restauracje, oraz sklepy w swoich mieszkaniach. Jednocześnie gotują dla gości i dla rodziny, zajmują się dziećmi i klientami. W wolnej chwili podczas rozmawiania o interesach robią pranie lub ucinają drzemkę na biurku. Domy pozostają otwarte przez cały dzień a a pojęcie prywatności zdaje się być obce serdecznym tubylcom.
Wpisani w krajobraz Laosu są mnisi.
W Laosie przeważającą religią jest Buddyzm, a mówiąc dokładniej Theravada. Mnichów można spotkać na każdym kroku. W Luang Prabang podobno jest kilkuset, ale nam wydaje się, że jest ich znacznie więcej.
O poranku warto poświęcić czas na obserwację Tak Bat, laotańskiej ceremonii zbierania jałmużny w postaci jedzenia przez buddyjskich mnichów. O świcie, boso przemierzają ulice Luang Prabang podstawiając swoje miski ludziom, którzy chcą przekazać im dary. Wszystko odbywa się w ciszy przy akompaniamencie normalnych, porannych dźwięków budzącego się do życia miasta, a jednak odnosi się wrażenie, że dzieje się coś ważnego i podniosłego. Kobiety muszą zachować szczególną ostrożność podczas przekazywania jałmużny, ponieważ nie powinny dotykać mnichów i choć zwyczaj ten powoli przestaje mieć takie znaczenie, lepiej okazać im szacunek zachowując odległość.
Całe to wydarzenie wydaje się tajemnicze i mistyczne. Niestety cała ceremonia ma również komercyjny charakter. Widzimy kilku tubylców czekających na chodniku z darami dla mnichów, wokół plącze się już sporo turystów, a między nimi krążą handlarze, którzy próbują im sprzedać ryż zawinięty w bananowe liście. Jednym słowem „kup garść ryżu i nakarm mnicha”, taka atrakcja turystyczna.
Miejscem z pewnością godnym odwiedzenia jest Wat Xieng Thong uważana za najpiękniejszą świątynię, nie tylko w Luang Prabang , ale jedną z najwspanialszych w całym Laosie.
Jednym z najważniejszych klasztorów w Luang Prabang, a być może w całym Laosie jest Wat Xieng Thong, czyli Klasztor Złotego Drzewa. Położony jest na końcu półwyspu, który oblewają rzeki Nam Khanh i Mekong. To właśnie od strony Mekongu do świątyni prowadzą szerokie historyczne schody, z których często korzystał król. Są one także symbolicznym wejście do miasta.
Wat Xieng Thong została zbudowana w latach 1559-1560 przez króla Setthathiratha, władcy królestwa Lan Xang – Krainy Miliona Słoni. Do dzisiaj uważany jest za jednego z najważniejszych przywódców w historii Laosu. Dawna legenda mówi o dwóch pustelnikach którzy w sąsiedztwie wielkiego drzewa postanowili zbudować klasztor (i miasto). Właśnie w tym miejscu stoi dziś świątynia Wat Xieng Thong.
Przez długie wieki Wat Xieng Thong była szczególną świątynią w Luang Prabang.
Pozostawała pod opieką monarchy, ponieważ odbywały się w niej ceremonie koronacyjne. Przechowywano tu relikwie buddyjskie a po dziś dzień jest miejscem kultu Buddy, oraz lokalnych duchów opiekuńczych. Stojąc na środku placu otacza nas kilkanaście budynków, z których najważniejszym jest Sim (właściwa świątynia). Jest centralnym budynkiem całego kompleksu – salą kongregacyjną. Trudno opisać jak wyglądała na samym początku swojego powstania ponieważ przez wieki była rozbudowywana, zmieniana i upiększana. Na szczęście w ciągu tych kilku wieków nie została zniszczona jak wiele innych świątyń w Luang Prabang. Uszła cało podczas chińskiej inwazji Czarnej Flagi w 1887 roku. Dowództwa najeźdźców Deo Van Tri za młodu odbywał w tej świątyni nowicjat, więc w czasie najazdu urządził sobie w niej kwaterę.
Charakterystycznym elementem Sim jest 7-kaskadowy dach, który opada prawie do samej ziemi.
Na krawędzi szczytu znajdują się zielone węże Naga, a w samym środku jest dok so fa – co można przetłumaczyć jako sięgające nieba. To pojedyncze iglice, które symbolizują wszechświat, a centralna (najwyższa) – świętą Górę Meru. Mnichom buddyjskim, którzy wzrokiem podążają od najniższej iglicy do najwyższej ma przypominać o drodze jaką muszą przejść do osiągnięcia Oświecenia.
Na tylnej ścianie Sim znajduje się mozaika zwana Drzewem Życia nawiązująca do legendy o powstaniu świątyni. Mozaikę ułożono w 1964 roku z okazji 2500 rocznicy osiągnięcia przez Buddę Oświecenia. Jego podobizna znajduje się na szczycie mozaikowego drzewa.
Wśród budowli Wat Xieng Thoung znajduje się również XIX-wieczna Biblioteka, w której przechowywana jest Tripitaka – buddyjskie pisma święte.
Jest też Wieża Bębna z lat 60-tych XX wieku, wzywająca wczesnym rankiem i późnym popołudniem mnichów do modlitwy.
Przy wejściu od strony rzeki stoją długi łodzie, które są ważną częścią kultury Laosu. Używane są w kwietniu i październiku w czasie corocznych wyścigów na Mekongu.
Świątynia Wat Xieng Thoung jest najbardziej imponującą świątynią w Luang Prabang. Pokazuje klasyczny styl XVI-wiecznej architektury północnego Laosu. Jest klejnotem, bez którego nie mogłaby się obejść nasza wycieczka do Laosu. To także miejsce religijnych świąt i corocznych festiwali dla lokalnej społeczności.
Luang Prabang to niewątpliwie miejsce, które oczarowuje.
Popołudniowe spacery pośród kolonialnej architektury z drewnianymi domami i rozsianymi po całym mieście świątyniami sprawiają, że człowiek czuje się tu wyciszony i przeniesiony w czasie. Nie mniej jednak, nasz kilkudniowy pobyt w Luang Prabang , niestety dobiega końca.
Następnego dnia rano lokalnym busem wyruszmy do Vang Vieng.
Nasz osobliwy środek transportu, wypchany po brzegi pasażerami i ich bagażami, mknie wąską drogą. Pomimo, że widoki za oknem co jakiś czas zapierają dech w piersiach, bezlitosne serpentyny ściskają żołądek i nie pozwalają nacieszyć się górskim pejzażem. Vang Vieng to bardzo dziwne miejsce, stanowiące zaprzeczenie teorii o braku życia nocnego w Laosie. Niektórzy przyjeżdżają tam na chwilę, a potem tak bardzo zachwycają się tym miejscem, że nie potrafią wyjechać. Inni uciekają zaraz następnego dnia. Opowieści o Vang Vieng, hedonistycznym, pijackim centrum południowo-wschodniej Azji mocno nas odstraszały. Jednak przepiękne zdjęcia z otaczających terenów, ostatecznie wygrały. Postanowiliśmy zatrzymać się tam chociaż na dwie noce. Było absolutnie warto pomimo, że obie twarze tego miejsca okazały się być równie prawdziwe.
Miasteczko Vang Vieng położone jest nad rzeka, którą otaczają wapienne góry sięgające 1700m npm.
Miejsce oferuje liczne atrakcje dla amatorów wspinaczki skałkowej, speleologii, raftingu na czym się da, rowerów i paralotniarstwa. Jednak to nie natura przyciąga zachodnich turystów. Wystarczy odejść 200 od centrum, żeby znaleźć się nad rzeką w jednym z niezliczonych reggae-barów z lokalnymi specjałami typu happy pizza, happy shake serwowanymi wraz z Bear Lao (lokalnym piwem).
Vang Vieng słynie również z tzw. „tubingu”.
Tubing to półtoragodzinny spływ rzeką na gumowych dętkach od traktora. Przyjemność spokojna i w swym założeniu całkiem niewinna… no ale nie do końca. Cała zabawa polega bowiem wcale nie na tym, żeby spływać ale na tym żeby od czasu do czasu dać się wyłowić przez obsługę nadbrzeżnych barów, która każdemu przepływającemu wyrzuca linę zakończoną butelką . Jeżeli chcesz to linę łapiesz i dajesz się wyłowić na lokalne trunki, jeżeli nie, płyniesz dalej. Z reguły jednak chcesz ponieważ bary oferują dodatkowe atrakcje typu: zjazdy do wody zjeżdżalnią, wybicie się z wielkiej pompowanej poduszki lub surfing po rzece na drewnianej desce. Jednym słowem Vang Vieng jest dowodem na to, że pomysłowość ludzka nie zna granic. Jednak dla nas, wizyta w Laosie daje przede wszystkim wspaniały odpoczynek od gwaru i hałasu tak charakterystycznego dla tej części Azji.
Nieśpieszny tryb życia mieszkańców początkowo może być lekko irytujący ale po kilku dniach udziela się każdemu.
Laotańska tradycja jeszcze do niedawna nakazywała aby umawiając się powiedzmy na trzecią przyjść na spotkanie o czwartej, obecnie najchętniej korzystają z tego przywileju kierowcy autobusów odjeżdżający w zupełnie innych porach niż te, które można znaleźć w oficjalnym rozkładzie.
Dla nas jednak, zdecydowanym atutem Laosu jest jego piękno naturalne, spokój, dobra kuchnia oraz ogromna gościnność i serdeczność Laotańczyków.
Laos to jeden z tych krajów (w odróżnieniu od głośnej Tajlandii) gdzie można zaszyć się w cichej wiosce nad Mekongiem, zamoczyć się w polu ryżowym w sąsiedztwie bawołów i zapomnieć, że czas w ogóle istnieje.
Gorąco polecam Laos, szczególnie tym, którzy chcą zobaczyć coś nowego, ale nie za wszelką cenę. Zapuścić się w dżunglę, ale tak by potem szybko móc wrócić i odprężyć wśród gwaru klimatycznych restauracji. Laos to dobry kraj na początek podróżowania w stylu backpackerskim. Nie za łatwy, nie za trudny. Tu zrozumiecie czym ten styl podróżowania różni się od zwykłej turystyki i na czym polega a jednocześnie nie zniechęcicie się z powodu nadmiaru przeciwieństw.